DOMena xprimus,pl
POWIEDZMY ŻE TRZECIA OSOBA LICZBY MNOGIEJ I BEZOSOBOWY KSIĘŻYC
niebo sztormową falą
biło w falochron widnokręgu
lada moment pryśnie nadęta bańka
zaledwie pęcherzyk
suchego bezruchem świata
wioska w dolinie jak zakapturzona procesja domków
przystanęła przed stacją najcichszą
gdy wiatr milknie
w objęciach kościelnej dzwonnicy
może zdążymy przed burzą
może nie przy nas otworzy się zasłona płaczliwa
lecz tak naprawdę zwalniamy kroku
bo tyle w nas nienasyconej
kaktusiej wilgoci
w cieniu jodły do nieba
co niewidzialną wyrosła pośrodku osiedla
wieczorny przycupnął przystanek
pomylona stajenka
oszukany łzami śnieg
w każdym oknie gwiazda betlejemska
może u niej też
chyba nikt tu nie sięga westchnieniem
niespodziewanie ostatni autobus
do Betlejem
minie i to w okładce nocy
potem minie wtorek
potem miną święte
i spojrzeń nie mniej niż zwykle
minie strach i żal
minie ciepła ręka
bo wszystko mija
zanim powróci
możliwość kończąca różaniec zdarzeń
szła za mną na odległość zapomnienia
tylko w kącie szkieł
pulsowała żółcią oddalającego się skrzyżowania
udałem, że jej nie ma
na niebie plątały swe światła gwiazdy
szukając jak tarczy
Galaktyki Spełnienia
przed światłem myśl przybyła niby od niechcenia
wiatrem Koheleta
i kometą zmartwień
zanim tam byłem
kończąca możliwość zdarzeń
buchnęła mi w twarz ognikiem papierosa
ktoś ukradkiem przemknął się
do powieści Bułhakowa
mogę jeszcze usiąść na klatce
i poczekać do rana
albo do zimy
poczekać
czas pooswajać
czas co niczego nie zmieni
mogę jeszcze podrapać się w księżyc
i prędko pomyśleć, komicznie
że na tej drodze kiedyś....
na tej drodze noc
co niczego nie zmieni
i mogę pójść do innych dalej
nie oddalając się od siebie
natrętem być swej świadomości
i poetą co choć tworzy
nie zmienia
może i kochałem ptaki
epizod bez znaczenia
chyba jeździłem też w góry
owszem widać na slajdach
może czekałem uparcie
owdowiła mnie nadzieja
zwyciężyłem zimę
i lęk zwyciężyłem
a dalej na progu
tak daleko
że świat nie dał się nazwać
poczułem boleśnie
brak tak i brak nie
przemożne nie wiem zostało
pogodziłem się
może to dobrze
nie zgub mi się wśród kwiatów
nie ucieknij w zieloną ciszę
lecz mów historie niezwykłe
z papirusów liści podejrzane
i rozciągaj pięciolinię wiosenną
wytrzepując z niej coniemiara radości
tylko twoje od niechcenia zaklęcie
unosi moją głowę znad ziemi
tylko pór roku twoich nie opiszę
kiedyś ci opowiem
tymczasem nie zgub mi się wśród kwiatów
nie ucieknij w zieloną ciszę
ból gdy boli
błądzi po brzuchu
i ciszą w uchu doskwiera
podaje do rąk otwieracz
maniera już jego taka
że gdy trunku nie ma
to do zera zżera
co ze mnie zostało
a potem przez oczy moje spoziera
czy Bóg nie idzie
pod postacią kelnera
przyłapany białej figury widokiem
jak sztubak w proboszcza sadzie
nieporadnie zwalnia kroku
przekłada z prawej do lewej
„zakazany owoc”
i znak krzyża czyniąc
obiecuje, że za rogiem
podzieli się
i wysmakują do dna
gorzkiej egzystencji alkohol
opodal ludzi
opodal ich wieczornych rozmów
w konstelacjach mrugających okien
ciemnym wąwozem
rozlała się Bogu cisza
czwartek piętnastego odchodził
już tylko jego cień senny
wędrował w chmurach
wreszcie fioletowym gołębiem
odleciał ponad horyzont
gdzie czerwienią stygło
narodzin jego jajko
zmiąłem kolejną kartkę
i odłożyłem wyschnięte pióro
poturlało się po biurku dwuznacznie
jakby pytając
czy to naprawdę koniec
wydało mi się że słyszę
jak ciche echo
przynosi z prahistorii mego istnienia
szmer źródła
lecz to tylko deszcz za oknem
błądził po nocy
czekałem do świtu
aż czas przestraszył się ze mną nietrwania
nie wiem kiedy wymknął się do wieczności
ocknąłem się gdy już spokojny
spacerował po moim policzku
a na biurku obok
stał brzemienny w słowa kałamarz
w dolinie jak w kołysce
uczę się czasu
co bije nieszarpanym rytmem
wschodu i zachodu
uczę się też przestrzeni w jej objęciach
że kończę się w ramionach łąki i potoku
w dolinie jestem dzieckiem
jeszcze nie wiem
że to nie tylko zachwyt
lecz także wyzwania
domyślam się tylko
że rosnę w tamtą stronę
trochę jak w puszce
oka oczu rozlane
pod pachy
nad głową
przez ramię
aż wreszcie kierowca uchyla wieka
przystanek
we wnykę blaszanej nocy
wyskoczył to lubię rzecząc
kilka kroków dalej
chybił twe objęcie
w pamięci pozacierane
stoimy na gankach swych domów
a domy nasze tak bliskie
znamy je do ostatniego liścia bluszu
co pnie się po ścianach
lecz każde z nas
pali we własnym kominku
i tylko dym
może parami chodzić do nieba
wydawali pieniądze z ciepłych portfeli
przejmując w posiadanie
zmieniali konstelacje sposobów istnienia
głosowali w sklepach obłędnie obywatelsko
kupując od nieopamiętania
sycili urny kasjerów
na ulicach za darmo rozdawano niebo
upstrzone neonami reklam
tylko księżyc nad gzymsem
nie cieszył się wzięciem
jak bankrut
co złego wybrał sponsora
moją meduzę przemyśleń
chitynę uczucia
strunowca bez stroju
odpływ spojrzenia na dno szelfu
więzioną poezję w koralach
syfony niedomówienia
iluzje światła ze świata
i moje vertebrata nieudolne
pod sfalowaną czupryną
przemierzasz złotą rybką
mówisz, że kochasz taką głębinę
więc jestem znów spokojny
jak sen w skali Beauforta
myśl trudno zapładnia słowa
są na różnych biegunach
a między nimi ocean
rozbitka łagodna laguna
i południków potłuczone żebra
krainy z wiatru wyjęte
sawanny zamyślonej zebra
jak góry garbate szczęście
ruch po kole przemożny
rzeka świętego Wawrzyńca
wszystkie wyże i niże
tajga wiecznego dzieciństwa
ucicha czasem to wszystko
daleko gdzieś pęka kra
kapuśniak spada w ognisko
na cicho znoszone drwa
myśl trudno zapładnia słowa
te co z daleka i tylko na chwilę
obejmie je chrzest krótki jak wiersz
szybszy niż wiatr co spóźnił się o milę
jutro kupimy latający dywan
nie perski lecz zwyczajny w geesie
pożegnamy Czesia, Miecia, Wiesię
a potem co? tylko lecieć i lecieć
jakie podwórko w dole śmieszne
a całe miasto jakie głupie
już nie wrócimy tutaj więcej
emigrujemy, może na Kubę
tymczasem w locie błogo i sielsko
obłoki sine całym frontem upite
my swoją ucztę robimy niewielką
swój deszcz upuścimy i swoją muzykę
a będzie wiosna, wracają bociany
tam do nas gdzie nas już nie ma
ech chyba tęsknię, nie jestem pijany
sprzedam za gniazdo cały zagon nieba
falują stwory w wodzie w przestworzach
nasz dywan faluje jak fryga
może by skoczyć ... o idzie pogrzeb
może by stanąć pójść na piwo
tak nieopatrznie skazaliśmy siebie
na chłodne gwiazdy i wielkie wozy
a gdyby z dołu raz spojrzeć jeszcze
i oczy wytrzeszczyć, gębę otworzyć...
tuż nad łożem śmieci konającego odkurzacza
zsiadłym koloidem sączyła się muzyka z radia
nagle jak postrzał
rezonans ostatecznych częstotliwości
zakniejam się w jakimś dywanie
jakaś noc nie zerwana z zasłon
jakiś obraz
że upadła na schodach
a ja miałem
węgiel
drzewo
przynieść
za oknem śnieg zakrywał purpurę
operacyjnej sali wszechświata
łapię w oddechu spadającą ulicę
potem całą amforą płuc
wzdycham
chmury górą dołem
oddechem przestronnym
rozpaczą
co światem czasem targa
płyną
coraz blisko nisko
skraplają się we mnie dobrą godziną
i już za nimi
przez nie
obok
skłębiony wolny jestem
jak obłok
kiedy i gdzie
własnym oddechem
na ziemię spadnę
nie wiem
może już dziś
może za lat sto
może daleko
może w ciebie
chciałbym wciąż pytać
i szukać głęboko w tobie
jabłka co nienazwane czeka
uczyń mnie myśli swych ogrodnikiem
witaj mnie drżeniem liści w twym sadzie
gdy wracam z daleka
w sobie nic nie odnajdę
i nic nie zrozumiem
z siebie zawsze daleko
lecz gdy wreszcie umiem dotrzeć
w twój sad nieograniczony
to do szaleństwa biegam
liczeniem obłoków zmęczony
zanurzam się w trawie
przyjaznych drzew obławie
czmycham nowonarodzony
tak mi się marzy
i oto się spełnia
bo wreszcie jestem przy tobie
w twych rękach
jabłko któro wszystko znaczy
w drżące dłonie chwytam
chciałbym o coś pytać ....
lecz czy pytać muszę
przecież jestem ogrodnikiem
milion jabłek zbieram
do mej duszy
umilkły telefony
głosy tysiąc razy odbite
uciekł przez ścianę
na popołudniowe ulice
komputer co od rana tysiące tabel łykał
zasnął pod powieką głównego menu
podlane kwiaty rosły spokojnie
wygarniając resztki światła,
spomiędzy żaluzji
a kurz
opadał
szukając sobie dogodnych miejsc
wszelki niepokój wyniosła sprzątaczka
zostawiając w drzwiach klucz
domknęła ciszę
dzień wybrzmiewał
w długich do nieba strunach deszczu
potem noc go domknęła
ciemnym niebem
niby czarną klapą fortepianu
pozostała szemrząca przestrzeń
symfonia zapisana pauzą
dogasające o zachodzie szczyty
jeszcze prężą swą garbatość
jeszcze są strzeliste
lecz ich ciepło ucieka w dół
trzon krystalicznej prawdy
słońce, staw, góry
ich niepojętość oswajam w spojrzeniu
wrastają kamienną tkanką
w moje popękanie
i nagle widzę mój świat
co na ziemi został w beztęsknocie
jak pochodem milczących cieni
przeszedł pod chmurą
spełnione proroctwo Platona
a ze mnie tylko nieświęta ikona zachwytu
którą zostawiam na ołtarzu z kamienia
woda zaborcza jest i łakoma
mlaskając o brzeg falą
zlizuje ostatnią
truskawkową porcję słońca
sinością nasyconych ust
Odstrasza leśne drzewa
które wieczorem przyszły
do wodopoju
ziemia łaskawa jest
coraz łaskawsza
kładziesz głowę na jej kolanach
wąchasz ją i dotykasz
ciepło ziewa ci do ucha
czas spać
z obłoków jak z kaskad
spływa ogrom przestrzeni
i milknie nad nią
tak chłodnym przyjęciem zdziwiony
wiatr pokornie przymilał się do niej
lecz uciekł
bo wydał się sobie
śmieszny i nieproszony
ptaki zapomniały świergotu
niepewne czy trafią do domu
i tylko został piach
który ze słońcem rozmawia
odprowadzana wzrokiem
uciekłaś z objęć mrozu
i pusta stała się noc
potem już była tylko whisky z lodem
i jakieś brednie szeptał chłód
sople bloków cynicznym ociekały snem
a śnieg
w czarne galaktyki zajrzał dno
w bałwana zmienił się
cyrograf podpisać mi kazano
na wieczny chłód
zmrożony wzrok
lecz zanim to się stało
stanął za mną ktoś
to ty Gerdo?
Pytałem po latach
śnieg pada
przykrywa troski
rozmokłym niepokojem
zamglone łzą
sterczące nagą gałęzią smutku
śnieg pada i już
spokojem zmrożona twarz
patrzę w dal
gdzie las
skąd wiosna nadejdzie
śnieg pada
a głęboko gdzieś
lecz tu blisko tak
usiadł kos
co nos ma
pomarańczowy
napęczniał dziedziniec zamkowy poezją
jak gąsior wiosennym winem
co w głowie jeszcze huczy w zimowe wieczory
za bramą podróż po wszystkich zakamarkach świata
aż na koniec duszy
że przystaniesz na stacji
DZIŚ i TUTAJ
pod kopułą sierpniowej nocy
piach pod stopami
a w dłoniach
niewidoczna po krańce palców
przestrzeń
i choć bardzo daleko
w spragnionym dotyku czyjaś obecność
wysłyszane przed sobą
kształty skłębionego morza
z głębin głosy niecierpliwe
falą u stóp wilgotne
przekraczają próg powierzchowności
jest prawda jedyna
jak chrzest z wody
pod kopułą sierpniowej nocy
plemię było nieliczne i bardzo samotne
w kwitnącym życiem buszu
raptem kilka wspomnień w walących się chatach
kilka złudzeń przy tlącym się ognisku
na straży te same pytania
wsłuchujące się nocą
w pokraczne dźwięki dżungli
nad ranem
obraz opustoszałej wioski
i ciężki obowiązek szamana
być świadomością czegoś co odeszło
czasem uświęcony obłędem kamienuje tamtamy
potem milknie
czekając zenitalnego deszczu
wieczorem przychodzisz pełnią
ciepłą sierpniowym światłem
jak księżyc złota twa głowa
wtula się w horyzont zamyśleń
rano przychodzisz rosą
źdźbłem trawy falujesz wiotka
pełna twej łąki oczu mych zieloność
w mych myślach twoja stokrotka
przyjdę do ciebie znajomy
i tali swój, tak własny
przyjdę gdy zdołam zrozumieć swe kroki
ku twej łagodności
nim nadszedł oczekiwałem go
to miał być przemiany dzień
oczekiwania kres
poniedziałek
taki dzień był dzisiaj
wyzuty upałem
cisza wyrwana z pierzyny gwiazd
tonie w światłach centrum
wtedy biegnę przez klakson
przez śliski mech ulicy
mój cień zabliźnia śmiech
przepołowionego miasta
na drodze donikąd cyniczny pomnik otwiera ramiona
neony siwieją bo siąpi
jakiś pies wyje
po islamsku
a obok w rynku popularna Mekka
fundamentalnie pijane twarze
aż dziw że na przystanku
Jan Serce
dalej tylko przestrzeń którą przefrunę
staruszek telefon na rogu zgarbiony
krztusi słowa proste
w końcu dostaje zawału
gdy ostatni impuls
oddala cię o lęk
czasem mówię trochę nieporadnie
kurczowo trzymam się za spódnicę narodzin
jakbym wtedy był poetą
odziedziczyłem po sobie
nic nieznaczące zdania
słów rozsypane klocki
spadają ulewnym maczkiem
jak zwariowany entomolog
łapię martwe cytrynki sylab
w dłonie
inkubatory znaczeń
pozostały nieodcedzone pudełka
siarczanych wykrzykników
pytajników zbiorowe samobójstwa
ślady rozbieganych wielokropków
to za mało by nie wybuchnąć
milczeniem
w piątkowe popołudnie
uszczypliwą wiosną
co zaledwie nadgryzła szarość
niby bezpiecznie idę przez pusty korytarz
i chyba mi się zdawało
że na końcu ktoś czeka
mówię:
to tylko dziś powyjeżdżali
i tylko teraz sierocińce ławek
na tablicy
namiastki wapiennej prawdy
słońce w kawałkach zachodzi
zabiera znajome ćwiczenia
szmery rozmów w galerii okiem
oraz gwar którego nie ma
przede mną karawana wspomnień
wynosi codzienność w kierunku Itaki
upakowany chleb powszedni w ramkę fotografii
wciąż kolorowej
popchnięte myśli
zatoczone nisko koło
bezbronne późno
noc długa popularna
w nadmiarze sen
konfekcyjnym poetom
zakrólował na łóżkach
ostatnia świadomość
spóźniona nieodlotem
plebejskiej rozpuście
i żądzom rem fazy
kryje się po kątach
był ten i ów i nów
i mlecze gwiazd i ciepło
zachodził czas za las
na strychu wino krzepło
a tu i tam i hen
nad rzeką snute sedno
na pewno szept nie szmer
i słowo chodź na pewno
bez światków nic bo nikt
o głębszych za biodra oczach
aż zgrzyt wciąż noc nie świt
aż w gardle tkwią przeźrocza
czekam posłusznie ubrany we frak
patrząc na twarze odległe i obce
polonez na wejście
tak zacznie się bal
na wyjście zerkam
za którym manowce
za którym wiatr najpiękniej gra
w walcu bezwiednie chodzę na trzy
a może na cztery, nie liczę tego
bal zawirował lecz inny mój rytm
rytm łagodniejszy
rytm wschodzącego słońca
przy którym cisza
najpiękniej gra
jeszcze przy stole musztardowy wzrok
jeszcze zdziwieniem trochę śledź smakuje
i nic poza tym więc leje się sok
w nienasyconą pustkę
wtem za oknem czuję
smak z nieba
wołam przez kresy
złoty kołacz
FOTOGRAFIA Z MIASTA LUB OD CZEGO ZACZĄĆ SCENARIUSZ.
Żołnierz wśród tłumu przechodniów w
centrum miasta jeszcze nie przykuwa uwagi (na pewno nie w Giżycku czy Dęblinie)
Dwóch żołnierzy już tak, a co dopiero STAR kryjący na pace pod powiewająca
plandeką cała drużynę. Stają na zakazie. Pierwsza myśl: coś się dzieje, zaraz
wyskoczą i będzie akcja. Wybiega z wozu sierżant, zaraz wybiegną następni. Ale
jakoś nie wybiegają – a sierżant przebiega ruchliwą ulicę i wpada do budki
LOTTO. Wszystko jasne – kumulacja.
Smugi światła wpadają przez witraże do
pustego kościoła o. Dominikanów, do prezbiterium. Widzę coś takiego i trudno mi
się pogodzić, że tam na zewnątrz trwa poranny zgiełk miasta. Wyczekuję. Ociągam się.
Z pomocą przychodzi chudy braciszek z odkurzaczem, przybysz znikąd. Włącza odkurzacz jak uliczni raperzy
samograja z podkładem. Zakasane rękawy. Na zmianę płynnie i gwałtownie prowadzi
niewidzialny krążek. W końcu ale akcja -
najazd na ołtarz. Przejmuję krążek i wynoszę go na zewnątrz przywracając
pierwotny porządek.
Facet pijany w dodatku brudny i bezdomny
chciał się podeprzeć rynny, ale tam lód. Fiknął, rozbił głowę i teraz jest
brudnym, pijanym, zakrwawionym bezdomnym. Niby to niewiele zmienia, tzn. ta
krew na czole, bo jest dalej brudny pijany i bezdomny. Właściwie jestem pewien,
że to nic nie zmienia, nadal jest przeźroczysty dla tłumu walącego główną ulicą
miasta. Co za głupota prowadzić takiego do pobliskiej przychodni. Obciach,
smród, współudział, wyrok. Niby tak, ale co krew to krew.
Rano zanim jeszcze nastawiliśmy expres
do kawy słyszę jak miota się w rozmowie telefonicznej z ex-żoną na temat jego
dyżuru przy dziecku – mogę się spóźnić 15 minut ….nie, raczej nie dam rady.
Rozmowa przyspiesza vivo, presto, prestissimo (czy będzie potrzebna kawa …).
Czuje że kolejny raz przegrał potyczkę. Ponowny rozwód, najlepiej drogi, w
dobrej knajpie, z pompą – takie ciche marzenie rewanżu.
Asystent ruchu uczniów po zebrze jest
słabo opłacany. Przeważnie apatia w ruchach, odwlekanie interwencji,
indyferentyzm, pesymizm, fatalizm itd. tj. bez
fajerwerków. Korek, klaksony, na
chama zmiana pasa i sznur beztroskich dzieciaków naprzeciw temu. Aż chce się
wbić tabliczkę z napisem STOP w zaspę między pasami ruchu i ….. „wyjść z kina”.
Tylko nie osiwieć albo wyłysieć jeszcze więcej.
Znam wyjątek: człowiek z poczuciem misji: postrach kierowców, przyjaciel
dzieci. Rzuca się pod koła, robi wypady ze znakiem STOP, jakby na korridzie,
czasem nawet wykonuje gest Kozakiewicza w odpowiedzi na klakson. Widzę też jak
obejmuje gromadkę dzieci tuż przed krawężnikiem, stąpa obok nich na palcach i jak
Anioł towarzyszy na kładce nad przepaścią. Częstuje herbatą z
termosu lub cukierkiem. Ta sztuka inspiruje.
Środek zimy. Kościół w budowie – na
razie surowe mury, a wokół zamarznięty plac budowy a także wielki sopel dźwigu, skład przykrytych
brezentem desek, barakowóz. Wszystko to pływa bez ruchu na grubej pokrywie
sfalowanego zaspani śniegu. I tylko zmysł tropiciela pozwala odgadnąć, że i w
zimie coś się na tym pustkowiu dzieje. Świerzy ślad gumofilca biegnie hen, aż
pod ogrodzenie, do TOJ-TOJa.
W poniedziałek rano idą na do szkoły
ociągając się. Nie są może tak nieobliczalni jak zeszłego wieczoru, ale nadal
pełni głupich zaczepek, w tym zaczepek ustawy o języku polskim oraz usuwania
nadmiaru myśli w postaci śliny na chodnik.
Ale ten poniedziałek zbyt szybko wypcha ich w szpony niechcianych oznak
porządności: na oblodzonym przejściu żwawa babcia łapie takiego jednego pod
rękę z propozycją nie do odrzucenia. W przeprowadzenie staruszki przez
przejście są zamieszani wszyscy. Stało się. Nie mogą się otrząsnąć. Z opowiadań
znają horror „Niewidzialna ręka to także ty” i są pewni że wdepnęli w to błoto.
To nic, jutro będzie nowy dzień.
Ostatnio często widzę ją na balkonie.
Beznamiętnie patrzy przed siebie a tam żółkniejące korony drzew pobliskiego
parku. Powód: mój typ to ostatni odcinek sezonu ósmego. Ten serial wplótł się w
jej życie jak kiełkująca rzeżucha w ligninę, a więc nie zbyt głęboko, ale
harmonijnie uzupełniał braki magnezu wypłukanego kawą i stresem. Przed chwilą
dowiedziała się, że ta terapia zostanie przerwana w ostatnim odcinku serii
ósmej. Scenarzysta jak naiwny lekarz zaskoczony brakiem limitów NFZ pod koniec
roku, chciał uleczyć tj. pozamykać wszystkie otwarte wątki podczas jednej
wizyty. Kilka szwów obok siebie na otwartej i nadwyrężonej powłoce wyobraźni i
to było za dużo. Drugi raz nie będzie taka naiwna i nie podda się jak się
okazało podstępnemu eksperymentowi. Niech rzeżuchę hodują dzieci w ramach pracy
domowej z przyrody. Najlepiej wyjdzie na łykaniu magnezu, oczywiście tego z
reklamy, lepszego od magnezu zwykłego.
Ulica
kończyła się nagle na dzikim zakolu rzeki. Miejsce akcji to ulegające deurbanizacji przedmieścia pełne
starych domków, walących się kamieniczek z podwórkami wyposażonymi w trzepak,
drewnianą komórkę i przydomowy warsztat do naprawy wszystkiego, porośnięte krzewami, dzikim winem, kępami
trawy, które na przedwiośniu nie dodaje powiewu świeżości. Szczątkami chodnika,
który wyłonił się od nasypu nad rzeką sunął
chudy, wysoki osobnik, wczoraj przepity, dzisiaj już lekko niosący coś w
reklamówce. Za chwilę na tej samej drodze zjawia się starsza korpulentna
kobieta ubrana na chybił trafił w lumpeksowe rzeczy, dość jednak elegancka w tym krajobrazie, co podkreśla
towarzyszący jej mały piesek na smyczy, który jakkolwiek mały obraca
właścicielką. Oto dwa mimowolnie zbliżające się światy. Zwrot akcji następuje gdy chudy staje na
wysokości furtki jednego podwórek. Odwraca się, przytomnieje widząc zbliżającą
się matronę i nagle w arystokratyczny
sposób otwiera przed nią bramkę przepuszczając ją z elegancją przodem. Ona bez
zdziwienia przechodzi przez igielne ucho bramy i w ten sposób miejsce akcji na
chwilę przenosi się na salony.
© poczta@xprimus.pl