DOMena xprimus,pl

 

POWRÓT

ODŚWIĘTNY

HIPOTEZA 1

POWRÓT WIECZOREM

NIEOGRANICZONY

HIPOTEZA 2

DO KOGO

WESOŁY BÓL

SKRUCHA

KONIEC DNIA

POCZĄTEK BEZ NAZWY

DOLINA 1

SKOK

O NAS

POWIEDZMY ŻE TRZECIA OSOBA LICZBY MNOGIEJ I BEZOSOBOWY KSIĘŻYC

O NIEODŁOWIONEJ RYBCE BAJKA

***

ZACHCIANKI

PUNKTURA PAMIĘCI

POMIĘDZY

***

BEZ ŚWIADKÓW

NOCTURN

NA PRZEŁĘCZY

ALBEDO

DOLINA

ANDERSENOWSKI MOTYW

ŚNIEG

TO NIENAZWANE

MOJA RIWIERA

SAMOTNOŚĆ

NASZE PODRÓŻE

WONA NIEPRZYMUSZONA WOLA

RZESZÓW WIECZOREM

POWROTY

POŻEGNANIE Z ALMA MATER

***

DUMKA

KARNAWAŁ

Desant

Jak u Rembrandta

Obciach i krew

Podwójny sierpowy.

Balet

Śniegu przestwór.

Jutro będzie nowy dzień.

Ostatni odcinek sezonu ósmego

Panie przodem

 

 

POWRÓT

 

niebo sztormową falą

biło w falochron widnokręgu

lada moment pryśnie nadęta bańka

zaledwie pęcherzyk

suchego bezruchem świata

 

wioska w dolinie jak zakapturzona procesja domków

przystanęła przed stacją najcichszą

gdy wiatr milknie

w objęciach kościelnej dzwonnicy

 

może zdążymy przed burzą

może nie przy nas otworzy się zasłona płaczliwa

lecz tak naprawdę zwalniamy kroku

bo tyle w nas nienasyconej

kaktusiej wilgoci

 

 

ODŚWIĘTNY

 

w cieniu jodły do nieba

co niewidzialną wyrosła pośrodku osiedla

wieczorny przycupnął przystanek

pomylona stajenka

oszukany łzami śnieg

w każdym oknie gwiazda betlejemska

może u niej też

 

chyba nikt tu nie sięga westchnieniem

niespodziewanie ostatni autobus

do Betlejem

 

HIPOTEZA 1

 

minie i to w okładce nocy

potem minie wtorek

potem miną święte

i spojrzeń nie mniej niż zwykle

minie strach i żal

minie ciepła ręka

bo wszystko mija

zanim powróci

 

POWRÓT WIECZOREM

 

możliwość kończąca różaniec zdarzeń

szła za mną na odległość zapomnienia

tylko w kącie szkieł

pulsowała żółcią oddalającego się skrzyżowania

 

udałem, że jej nie ma

na niebie plątały swe światła gwiazdy

szukając jak tarczy

Galaktyki Spełnienia

przed światłem myśl przybyła niby od niechcenia

wiatrem Koheleta

i kometą zmartwień

 

zanim tam byłem

kończąca możliwość zdarzeń

buchnęła mi w twarz ognikiem papierosa

ktoś ukradkiem przemknął się

do powieści Bułhakowa

 

 

NIEOGRANICZONY

 

mogę jeszcze usiąść na klatce

i poczekać do rana

albo do zimy

poczekać

czas pooswajać

czas co niczego nie zmieni

 

mogę jeszcze podrapać się w księżyc

i prędko pomyśleć, komicznie

że na tej drodze kiedyś....

na tej drodze noc

co niczego nie zmieni

 

i mogę pójść do innych dalej

nie oddalając się od siebie

natrętem być swej świadomości

i poetą co choć tworzy

nie zmienia

 

HIPOTEZA 2

 

może i kochałem ptaki

epizod bez znaczenia

chyba jeździłem też w góry

owszem widać na slajdach

może czekałem uparcie

owdowiła mnie nadzieja

 

zwyciężyłem zimę

i lęk zwyciężyłem

a dalej na progu

tak daleko

że świat nie dał się nazwać

poczułem boleśnie

brak tak i brak nie

przemożne nie wiem zostało

pogodziłem się

może to dobrze

 

 

 

 

 

 

DO KOGO

 

nie zgub mi się wśród kwiatów

nie ucieknij w zieloną ciszę

lecz mów historie niezwykłe

z papirusów liści podejrzane

i rozciągaj pięciolinię wiosenną

wytrzepując z niej coniemiara radości

 

tylko twoje od niechcenia zaklęcie

unosi moją głowę znad ziemi

tylko pór roku twoich nie opiszę

kiedyś ci opowiem

 

tymczasem nie zgub mi się wśród kwiatów

nie ucieknij w zieloną ciszę

 

 

WESOŁY BÓL

 

ból gdy boli

błądzi po brzuchu

i ciszą w uchu doskwiera

podaje do rąk otwieracz

maniera już jego taka

że gdy trunku nie ma

to do zera zżera

co ze mnie zostało

a potem przez oczy moje spoziera

czy Bóg nie idzie

pod postacią kelnera

 

 

SKRUCHA

 

przyłapany białej figury widokiem

jak sztubak w proboszcza sadzie

nieporadnie zwalnia kroku

przekłada z prawej do lewej

„zakazany owoc”

i znak krzyża czyniąc

obiecuje, że za rogiem

podzieli się

i wysmakują do dna

gorzkiej egzystencji alkohol

 

 

KONIEC DNIA

 

opodal ludzi

opodal ich wieczornych rozmów

w konstelacjach mrugających okien

ciemnym wąwozem

rozlała się Bogu cisza

 

czwartek piętnastego odchodził

już tylko jego cień senny

wędrował w chmurach

wreszcie fioletowym gołębiem

odleciał ponad horyzont

gdzie czerwienią stygło

narodzin jego jajko

 

POCZĄTEK BEZ NAZWY

 

zmiąłem kolejną kartkę

i odłożyłem wyschnięte pióro

poturlało się po biurku dwuznacznie

jakby pytając

czy to naprawdę koniec

 

wydało mi się że słyszę

jak ciche echo

przynosi z prahistorii mego istnienia

szmer źródła

lecz to tylko deszcz za oknem

błądził po nocy

 

czekałem do świtu

aż czas przestraszył się ze mną nietrwania

nie wiem kiedy wymknął się do wieczności

ocknąłem się gdy już spokojny

spacerował po moim policzku

a na biurku obok

stał brzemienny w słowa kałamarz

 

DOLINA 1

 

w dolinie jak w kołysce

uczę się czasu

co bije nieszarpanym rytmem

wschodu i zachodu

uczę się też przestrzeni w jej objęciach

że kończę się w ramionach łąki i potoku

w dolinie jestem dzieckiem

jeszcze nie wiem

że to nie tylko zachwyt

lecz także wyzwania

domyślam się tylko

że rosnę w tamtą stronę

 

 

SKOK

 

trochę jak w puszce

oka oczu rozlane

pod pachy

nad głową

przez ramię

aż wreszcie kierowca uchyla wieka

przystanek

 

we wnykę blaszanej nocy

wyskoczył to lubię rzecząc

 

kilka kroków dalej

chybił twe objęcie

w pamięci pozacierane

 

 

O NAS

 

stoimy na gankach swych domów

a domy nasze tak bliskie

znamy je do ostatniego liścia bluszu

co pnie się po ścianach

lecz każde z nas

pali we własnym kominku

i tylko dym

może parami chodzić do nieba

 

 

POWIEDZMY ŻE TRZECIA OSOBA LICZBY MNOGIEJ I BEZOSOBOWY KSIĘŻYC

 

wydawali pieniądze z ciepłych portfeli

przejmując w posiadanie

zmieniali konstelacje sposobów istnienia

 

głosowali w sklepach obłędnie obywatelsko

kupując od nieopamiętania

sycili urny kasjerów

 

na ulicach za darmo rozdawano niebo

upstrzone neonami reklam

tylko księżyc nad gzymsem

nie cieszył się wzięciem

jak bankrut

co złego wybrał sponsora

 

 

 

O NIEODŁOWIONEJ RYBCE BAJKA

 

moją meduzę przemyśleń

chitynę uczucia

strunowca bez stroju

odpływ spojrzenia na dno szelfu

więzioną poezję w koralach

syfony niedomówienia

iluzje światła ze świata

i moje vertebrata nieudolne

pod sfalowaną czupryną

przemierzasz złotą rybką

 

mówisz, że kochasz taką głębinę

więc jestem znów spokojny

jak sen w skali Beauforta

 

 

***

 

myśl trudno zapładnia słowa

są na różnych biegunach

a między nimi ocean

rozbitka łagodna laguna

i południków potłuczone żebra

krainy z wiatru wyjęte

sawanny zamyślonej zebra

jak góry garbate szczęście

ruch po kole przemożny

rzeka świętego Wawrzyńca

wszystkie wyże i niże

tajga wiecznego dzieciństwa

 

ucicha czasem to wszystko

daleko gdzieś pęka kra

kapuśniak spada w ognisko

na cicho znoszone drwa

 

myśl trudno zapładnia słowa

te co z daleka i tylko na chwilę

obejmie je chrzest krótki jak wiersz

szybszy niż wiatr co spóźnił się o milę

 

 

ZACHCIANKI

 

jutro kupimy latający dywan

nie perski lecz zwyczajny w geesie

pożegnamy Czesia, Miecia, Wiesię

a potem co?  tylko lecieć i lecieć

 

jakie podwórko w dole śmieszne

a całe miasto jakie głupie

już nie wrócimy tutaj więcej

emigrujemy, może na Kubę

 

tymczasem w locie błogo i sielsko

obłoki sine całym frontem upite

my swoją ucztę robimy niewielką

swój deszcz upuścimy i swoją muzykę

 

a będzie wiosna, wracają bociany

tam do nas gdzie nas już nie ma

ech chyba tęsknię, nie jestem pijany

sprzedam za gniazdo cały zagon nieba

 

falują stwory w wodzie w przestworzach

nasz dywan faluje jak fryga

może by skoczyć ... o idzie pogrzeb

może by stanąć pójść na piwo

 

tak nieopatrznie skazaliśmy siebie

na chłodne gwiazdy i wielkie wozy

a gdyby z dołu raz spojrzeć jeszcze

i oczy wytrzeszczyć, gębę otworzyć...

 

PUNKTURA PAMIĘCI

 

tuż nad łożem śmieci konającego odkurzacza

zsiadłym koloidem sączyła się muzyka z radia

 

nagle jak postrzał

rezonans ostatecznych częstotliwości

zakniejam się w jakimś dywanie

jakaś noc nie zerwana z zasłon

jakiś obraz

że upadła na schodach

a ja miałem

węgiel

drzewo

przynieść

 

za oknem śnieg zakrywał purpurę

operacyjnej sali wszechświata

łapię w oddechu spadającą ulicę

potem całą amforą płuc

wzdycham

 

 

 

POMIĘDZY

 

chmury górą dołem

oddechem przestronnym

rozpaczą

co światem czasem targa

płyną

coraz blisko nisko

skraplają się we mnie dobrą godziną

i już za nimi

przez nie

obok

skłębiony wolny jestem

jak obłok

kiedy i gdzie

własnym oddechem

na ziemię spadnę

nie wiem

może już dziś

może za lat sto

może daleko

może w ciebie

 

 

***

 

chciałbym wciąż pytać

i szukać głęboko w tobie

jabłka co nienazwane czeka

uczyń mnie myśli swych ogrodnikiem

witaj mnie drżeniem liści w twym sadzie

gdy wracam z daleka

 

w sobie nic nie odnajdę

i nic nie zrozumiem

z siebie zawsze daleko

lecz gdy wreszcie umiem dotrzeć

w twój sad nieograniczony

to do szaleństwa biegam

liczeniem obłoków zmęczony

zanurzam się w trawie

przyjaznych drzew obławie

czmycham nowonarodzony

 

tak mi się marzy

i oto się spełnia

bo wreszcie jestem przy tobie

w twych rękach

jabłko któro wszystko znaczy

w drżące dłonie chwytam

chciałbym o coś pytać ....

lecz czy pytać muszę

przecież jestem ogrodnikiem

milion jabłek zbieram

do mej duszy

 

 

BEZ ŚWIADKÓW

 

umilkły telefony

głosy tysiąc razy odbite

uciekł przez ścianę

na popołudniowe ulice

komputer co od rana tysiące tabel łykał

zasnął pod powieką głównego menu

podlane kwiaty rosły spokojnie

wygarniając resztki światła,

spomiędzy żaluzji

a kurz

opadał

szukając sobie dogodnych miejsc

wszelki niepokój wyniosła sprzątaczka

zostawiając w drzwiach klucz

domknęła ciszę

 

 

NOCTURN

 

dzień wybrzmiewał

w długich do nieba strunach deszczu

potem noc go domknęła

ciemnym niebem

niby czarną klapą fortepianu

 

pozostała szemrząca przestrzeń

symfonia zapisana pauzą

 

NA PRZEŁĘCZY

 

dogasające o zachodzie szczyty

jeszcze prężą swą garbatość

jeszcze są strzeliste

lecz ich ciepło ucieka w dół

trzon krystalicznej prawdy

 

słońce, staw, góry

ich niepojętość oswajam w spojrzeniu

wrastają kamienną tkanką

w moje popękanie

 

i nagle widzę mój świat

co na ziemi został w beztęsknocie

jak pochodem milczących cieni

przeszedł pod chmurą

 

spełnione proroctwo Platona

a ze mnie tylko nieświęta ikona zachwytu

którą zostawiam na ołtarzu z kamienia

 

 

ALBEDO

 

woda zaborcza jest i łakoma

mlaskając o brzeg falą

zlizuje ostatnią

truskawkową porcję słońca

sinością nasyconych ust

Odstrasza leśne drzewa

które wieczorem przyszły

do wodopoju

 

ziemia łaskawa jest

coraz łaskawsza

kładziesz głowę na jej kolanach

wąchasz ją i dotykasz

ciepło ziewa ci do ucha

czas spać

 

DOLINA

 

z obłoków jak z kaskad

spływa ogrom przestrzeni

i milknie nad nią

tak chłodnym przyjęciem zdziwiony

 

wiatr pokornie przymilał się do niej

lecz uciekł

bo wydał się sobie

śmieszny i nieproszony

 

ptaki zapomniały świergotu

niepewne czy trafią do domu

 

i tylko został piach

który ze słońcem rozmawia

 

 

ANDERSENOWSKI MOTYW

 

odprowadzana wzrokiem

uciekłaś z objęć mrozu

i pusta stała się noc

potem już była tylko whisky z lodem

i jakieś brednie szeptał chłód

 

sople bloków cynicznym ociekały snem

a śnieg

w czarne galaktyki zajrzał dno

w bałwana zmienił się

 

cyrograf podpisać mi kazano

na wieczny chłód

zmrożony wzrok

lecz zanim to się stało

stanął za mną ktoś

 

to ty Gerdo?

Pytałem po latach

 

ŚNIEG

 

śnieg pada

przykrywa troski

rozmokłym niepokojem

zamglone łzą

sterczące nagą gałęzią smutku

                                                                                                                                   

śnieg pada i już

spokojem zmrożona twarz

patrzę w dal

gdzie las

skąd wiosna nadejdzie

 

śnieg pada

a głęboko gdzieś

lecz tu blisko tak

usiadł kos

co nos ma

pomarańczowy

 

 

TO NIENAZWANE

 

napęczniał dziedziniec zamkowy poezją

jak gąsior wiosennym winem

co w głowie jeszcze huczy w zimowe wieczory

 

za bramą podróż po wszystkich zakamarkach świata

aż na koniec duszy

że przystaniesz na stacji

DZIŚ i TUTAJ

 

 

MOJA RIWIERA

 

pod kopułą sierpniowej nocy

piach pod stopami

a w dłoniach

niewidoczna po krańce palców

przestrzeń

i choć bardzo daleko

w spragnionym dotyku czyjaś obecność

 

wysłyszane przed sobą

kształty skłębionego morza

z głębin głosy niecierpliwe

falą u stóp wilgotne

przekraczają próg powierzchowności

 

jest prawda jedyna

jak chrzest z wody

pod kopułą sierpniowej nocy

 

SAMOTNOŚĆ

 

plemię było nieliczne i bardzo samotne

w kwitnącym życiem buszu

raptem kilka wspomnień w walących się chatach

kilka złudzeń przy tlącym się ognisku

na straży te same pytania

wsłuchujące się nocą

w pokraczne dźwięki dżungli

 

nad ranem

obraz opustoszałej wioski

i ciężki obowiązek szamana

być świadomością czegoś co odeszło

czasem uświęcony obłędem kamienuje tamtamy

potem milknie

czekając zenitalnego deszczu

 

 

NASZE PODRÓŻE

 

 

wieczorem przychodzisz pełnią

ciepłą sierpniowym światłem

jak księżyc złota twa głowa

wtula się w horyzont zamyśleń

 

rano przychodzisz rosą

źdźbłem trawy falujesz wiotka

pełna twej łąki oczu mych zieloność

w mych myślach twoja stokrotka

 

przyjdę do ciebie znajomy

i tali swój, tak własny

przyjdę gdy zdołam zrozumieć swe kroki

ku twej łagodności

 

 

WONA NIEPRZYMUSZONA WOLA

 

nim nadszedł oczekiwałem go

to miał być przemiany dzień

oczekiwania kres

poniedziałek

 

taki dzień był dzisiaj

wyzuty upałem

 

 

RZESZÓW WIECZOREM

 

cisza wyrwana z pierzyny gwiazd

tonie w światłach centrum

wtedy biegnę przez klakson

przez śliski mech ulicy

mój cień zabliźnia śmiech

przepołowionego miasta

 

na drodze donikąd cyniczny pomnik otwiera ramiona

neony siwieją bo siąpi

jakiś pies wyje

po islamsku

a obok w rynku popularna Mekka

fundamentalnie pijane twarze

aż dziw że na przystanku

Jan Serce

 

dalej tylko przestrzeń którą przefrunę

staruszek telefon na rogu zgarbiony

krztusi słowa proste

w końcu dostaje zawału

gdy ostatni impuls

oddala cię o lęk

 

POWROTY

 

czasem mówię trochę nieporadnie

kurczowo trzymam się za spódnicę narodzin

jakbym wtedy był poetą

 

odziedziczyłem po sobie

nic nieznaczące zdania

słów rozsypane klocki

spadają ulewnym maczkiem

jak zwariowany entomolog

łapię martwe cytrynki sylab

w dłonie

inkubatory znaczeń

 

pozostały nieodcedzone pudełka

siarczanych wykrzykników

pytajników zbiorowe samobójstwa

ślady rozbieganych wielokropków

to za mało by nie wybuchnąć

milczeniem

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POŻEGNANIE Z ALMA MATER

 

w piątkowe popołudnie

uszczypliwą wiosną

co zaledwie nadgryzła szarość

niby bezpiecznie idę przez pusty korytarz

i chyba mi się zdawało

że na końcu ktoś czeka

 

mówię:

to tylko dziś powyjeżdżali

i tylko teraz sierocińce ławek

na tablicy

namiastki wapiennej prawdy

 

słońce w kawałkach zachodzi

zabiera znajome ćwiczenia

szmery rozmów w galerii okiem

oraz gwar którego nie ma

 

przede mną karawana wspomnień

wynosi codzienność w kierunku Itaki

upakowany chleb powszedni w ramkę fotografii

wciąż kolorowej

 

 

***

 

popchnięte myśli

zatoczone nisko koło

bezbronne późno

 

noc długa popularna

w nadmiarze sen

konfekcyjnym poetom

zakrólował na łóżkach

 

ostatnia świadomość

spóźniona nieodlotem

plebejskiej rozpuście

i żądzom rem fazy

kryje się po kątach

 

DUMKA

 

był ten i ów i nów

i mlecze gwiazd i ciepło

zachodził czas za las

na strychu wino krzepło

 

a tu i tam i hen

nad rzeką snute sedno

na pewno szept nie szmer

i słowo chodź na pewno

 

bez światków nic bo nikt

o głębszych za biodra oczach

aż zgrzyt wciąż noc nie świt

aż w gardle tkwią przeźrocza

 

KARNAWAŁ

 

czekam posłusznie ubrany we frak

patrząc na twarze odległe i obce

polonez na wejście

tak zacznie się bal

na wyjście zerkam

za którym manowce

za którym wiatr najpiękniej gra

 

w walcu bezwiednie chodzę na trzy

a może na cztery, nie liczę tego

bal zawirował lecz inny mój rytm

rytm łagodniejszy

rytm wschodzącego słońca

przy którym cisza

najpiękniej gra

 

jeszcze przy stole musztardowy wzrok

jeszcze zdziwieniem trochę śledź smakuje

i nic poza tym więc leje się sok

w nienasyconą pustkę

wtem za oknem czuję

smak z nieba

wołam przez kresy

złoty kołacz

 

 

 

 

FOTOGRAFIA Z MIASTA LUB OD CZEGO ZACZĄĆ SCENARIUSZ.

 

Desant

Żołnierz wśród tłumu przechodniów w centrum miasta jeszcze nie przykuwa uwagi (na pewno nie w Giżycku czy Dęblinie) Dwóch żołnierzy już tak, a co dopiero STAR kryjący na pace pod powiewająca plandeką cała drużynę. Stają na zakazie. Pierwsza myśl: coś się dzieje, zaraz wyskoczą i będzie akcja. Wybiega z wozu sierżant, zaraz wybiegną następni. Ale jakoś nie wybiegają – a sierżant przebiega ruchliwą ulicę i wpada do budki LOTTO. Wszystko jasne – kumulacja.

 

 

Jak u Rembrandta

Smugi światła wpadają przez witraże do pustego kościoła o. Dominikanów, do prezbiterium. Widzę coś takiego i trudno mi się pogodzić, że tam na zewnątrz trwa poranny zgiełk miasta. Wyczekuję.  Ociągam się.  Z pomocą przychodzi chudy braciszek z odkurzaczem, przybysz znikąd.  Włącza odkurzacz jak uliczni raperzy samograja z podkładem. Zakasane rękawy. Na zmianę płynnie i gwałtownie prowadzi niewidzialny krążek. W końcu ale akcja -  najazd na ołtarz. Przejmuję krążek i wynoszę go na zewnątrz przywracając pierwotny porządek.

 

Obciach i krew

Facet pijany w dodatku brudny i bezdomny chciał się podeprzeć rynny, ale tam lód. Fiknął, rozbił głowę i teraz jest brudnym, pijanym, zakrwawionym bezdomnym. Niby to niewiele zmienia, tzn. ta krew na czole, bo jest dalej brudny pijany i bezdomny. Właściwie jestem pewien, że to nic nie zmienia, nadal jest przeźroczysty dla tłumu walącego główną ulicą miasta. Co za głupota prowadzić takiego do pobliskiej przychodni. Obciach, smród, współudział, wyrok. Niby tak, ale co krew to krew.

 

Podwójny sierpowy.

Rano zanim jeszcze nastawiliśmy expres do kawy słyszę jak miota się w rozmowie telefonicznej z ex-żoną na temat jego dyżuru przy dziecku – mogę się spóźnić 15 minut ….nie, raczej nie dam rady. Rozmowa przyspiesza vivo, presto, prestissimo (czy będzie potrzebna kawa …). Czuje że kolejny raz przegrał potyczkę. Ponowny rozwód, najlepiej drogi, w dobrej knajpie, z pompą – takie ciche marzenie rewanżu.

 

Balet

Asystent ruchu uczniów po zebrze jest słabo opłacany. Przeważnie apatia w ruchach, odwlekanie interwencji, indyferentyzm, pesymizm, fatalizm itd. tj. bez  fajerwerków. Korek,  klaksony, na chama zmiana pasa i sznur beztroskich dzieciaków naprzeciw temu. Aż chce się wbić tabliczkę z napisem STOP w zaspę między pasami ruchu i ….. „wyjść z kina”. Tylko nie osiwieć albo wyłysieć jeszcze więcej.  Znam wyjątek: człowiek z poczuciem misji: postrach kierowców, przyjaciel dzieci. Rzuca się pod koła, robi wypady ze znakiem STOP, jakby na korridzie, czasem nawet wykonuje gest Kozakiewicza w odpowiedzi na klakson. Widzę też jak obejmuje gromadkę dzieci tuż przed krawężnikiem, stąpa obok nich na palcach i jak Anioł  towarzyszy  na kładce nad przepaścią. Częstuje herbatą z termosu lub cukierkiem. Ta sztuka inspiruje.

 

Śniegu przestwór.

Środek zimy. Kościół w budowie – na razie surowe mury, a wokół zamarznięty plac budowy a także  wielki sopel dźwigu, skład przykrytych brezentem desek, barakowóz. Wszystko to pływa bez ruchu na grubej pokrywie sfalowanego zaspani śniegu. I tylko zmysł tropiciela pozwala odgadnąć, że i w zimie coś się na tym pustkowiu dzieje. Świerzy ślad gumofilca biegnie hen, aż pod ogrodzenie, do TOJ-TOJa.

 

Jutro będzie nowy dzień.

W poniedziałek rano idą na do szkoły ociągając się. Nie są może tak nieobliczalni jak zeszłego wieczoru, ale nadal pełni głupich zaczepek, w tym zaczepek ustawy o języku polskim oraz usuwania nadmiaru myśli w postaci śliny na chodnik.  Ale ten poniedziałek zbyt szybko wypcha ich w szpony niechcianych oznak porządności: na oblodzonym przejściu żwawa babcia łapie takiego jednego pod rękę z propozycją nie do odrzucenia. W przeprowadzenie staruszki przez przejście są zamieszani wszyscy. Stało się. Nie mogą się otrząsnąć. Z opowiadań znają horror „Niewidzialna ręka to także ty” i są pewni że wdepnęli w to błoto. To nic, jutro będzie nowy dzień.

 

Ostatni odcinek sezonu ósmego

Ostatnio często widzę ją na balkonie. Beznamiętnie patrzy przed siebie a tam żółkniejące korony drzew pobliskiego parku. Powód: mój typ to ostatni odcinek sezonu ósmego. Ten serial wplótł się w jej życie jak kiełkująca rzeżucha w ligninę, a więc nie zbyt głęboko, ale harmonijnie uzupełniał braki magnezu wypłukanego kawą i stresem. Przed chwilą dowiedziała się, że ta terapia zostanie przerwana w ostatnim odcinku serii ósmej. Scenarzysta jak naiwny lekarz zaskoczony brakiem limitów NFZ pod koniec roku, chciał uleczyć tj. pozamykać wszystkie otwarte wątki podczas jednej wizyty. Kilka szwów obok siebie na otwartej i nadwyrężonej powłoce wyobraźni i to było za dużo. Drugi raz nie będzie taka naiwna i nie podda się jak się okazało podstępnemu eksperymentowi. Niech rzeżuchę hodują dzieci w ramach pracy domowej z przyrody. Najlepiej wyjdzie na łykaniu magnezu, oczywiście tego z reklamy, lepszego od magnezu zwykłego.

 

Panie przodem

Ulica  kończyła się nagle na dzikim zakolu rzeki. Miejsce akcji  to ulegające deurbanizacji przedmieścia pełne starych domków, walących się kamieniczek z podwórkami wyposażonymi w trzepak, drewnianą komórkę i przydomowy warsztat do naprawy wszystkiego,  porośnięte krzewami, dzikim winem, kępami trawy, które na przedwiośniu nie dodaje powiewu świeżości. Szczątkami chodnika, który wyłonił się od nasypu nad rzeką sunął  chudy, wysoki osobnik, wczoraj przepity, dzisiaj już lekko niosący coś w reklamówce. Za chwilę na tej samej drodze zjawia się starsza korpulentna kobieta ubrana na chybił trafił w lumpeksowe rzeczy, dość jednak  elegancka w tym krajobrazie, co podkreśla towarzyszący jej mały piesek na smyczy, który jakkolwiek mały obraca właścicielką. Oto dwa mimowolnie zbliżające się światy.  Zwrot akcji następuje gdy chudy staje na wysokości furtki jednego podwórek. Odwraca się, przytomnieje widząc zbliżającą się matronę  i nagle w arystokratyczny sposób otwiera przed nią bramkę przepuszczając ją z elegancją przodem. Ona bez zdziwienia przechodzi przez igielne ucho bramy i w ten sposób miejsce akcji na chwilę przenosi się na salony.   

 

 

 

© poczta@xprimus.pl